... czyli ostatni tydzień w Wrexham, ostatnie dni na Glyndwrze (hue hue). Praca wre! Stosy wszystkiego wszędzie, to-do listy się ciągną, a ja jem przed komputerem, żeby nie tracić czasu (w kubku zupa orzechowa z grzybkami, wygląda jak bagniste kakao...). Całe szczęście robię to, co lubię!
W zasadzie to jest już non-teaching week, czyli zajęć jako takich nie ma, za to są, i to w dużym stężeniu, bieganina, amok i powszechny niepokój. Gdzie ja ten plik zapisałam? Czy to się w ogóle wydrukuje? Marginesy? Jaka grubość pianki? A3 to to ile to centymetrów!? A jak się bąble zrobią podczas przyklejania? Ręce umyte? Gdzie ten plik do diaska?! i tak dalej... Na szczęście pogoda bardzo sprzyja ciężkiej pracy – mniej więcej 10 stopni powyżej zera, błękit nieba i słońca żar. Śmigam na hulajnodze, która transportuje nie tylko mnie, ale też kilogramy papierów, teczki, linoleum, wydruki, mazaczki i całe to diabelstwo, które złoży się na mój końcowy wynik. Wszystko, co zrobiłam w tym semestrze, będzie razem ocenione. Cały ten stos muszę oddać w czwartek z samego rana, a później zaczyna się zabawa. Każdy wchodzi po kolei i odbiera należny mu feedback, i tak przez cały czwartek i pół piątku. Jestem ostatnia! Najostatniejsza ze wszystkich! Chyba fajnie! |
Także FINGERS CROSSED! A ja wracam do zupy i do pracy :)